Pod dachami Paryża
Jako mała dziewczynka, rosnąc w bardzo religijnej, katolickiej rodzinie, często musiałam chodzić, również w powszednie dni, do kościoła na mszę. Jednego razu siedząc w ławce kościelnej na jakiś roratach miałam doskonały pomysł, który gdybym powiedzmy urodziła się w rodzinie producenta filmowego, (co jest oczywiście nielogiczne, bo jakże bym wtedy mogła siedzieć z samego rana w zimnym kościele w Polsce i wymyślać niestworzone rzeczy?) to dzisiaj byłabym pewnie wyjątkowo zamożną osobą, nie ze względu na rodziców, tylko dzięki własnej idei. Marzyłam, bowiem o tym, by znalazł się jakiś reżyser, który dla mnie zainstaluje w kilku mieszkaniach, które dotychczas widywałam tylko z zewnątrz, kamery kręcące film z każdej sekundy życia jego mieszkańców (oczywiście dzisiejszy "Wielki brat").Ostatnio moje marzenie o podglądaniu - nie bulwersujcie się, myślę, że każdy z nas ma w sobie coś z podglądacza, co tłumaczyłoby chociażby niezwykłą popularność "reality show" - spełniły się w jakiejś mierze. Dzięki nieprzewidywalności i zawisłości losu znalazłam się w Paryżu, wraz z mężem, w mieszkaniu pewnego wydawcy, reżysera, a przede wszystkim bardzo sympatycznego i interesującego człowieka, z którym przed przyjazdem połączyło mnie zaledwie kilka nerwowo wypowiedzianych przeze mnie zdań (przeważnie ludzie peszą mnie, więc jak już o tym wiecie, rozmawiam z komputerem) i prelekcja filmu Pawła Łozińskiego "Miejsce urodzenia" (patrzcie post: "Paweł Łoziński. Getto bólu. Dylematy"). Poznałam go dzięki książce, którą napisałam - "Białej ciszy".
Brat reżysera, również wydawca (były), znacie go z zamieszczonego u mnie postu jego autorstwa: "Smutne myśli Żyda z Izraela w Dniu Niepodległości", po przeczytaniu mojej książki, napisał do mnie długi list początkując tym naszą przyjaźń. Przypomniał mi w nim spotkanie na polskim Sylwestrze na ul. Montifiori, 18 lat temu; swego brata, który przyjechał z Londynu z Ryszardem Kapuścińskim i którego poznałam w polskiej księgarni w Tel Awiwie i bardzo dobrego kolegę, ba, nawet przyjaciela z przeszłości, który jest również moim, starym przyjacielem (to Karol, "od kawy", "Pory umierać" i "Królowej wschodu", który gościł na blogu "Istambuł"). A nie ostrzegałam, że z tym mieszkaniem w Paryżu to zawiła historia? Teraz jesteście już bardziej wtajemniczeni w życie moje i osób, z którymi jestem związana…
Tak więc, pierwszy raz w Paryżu mogłam włożyć klucz, zamiast do hotelowych drzwi pokoju, podobnych do tysięcy innych drzwi na całym świecie, do bramy domu "zwykłych" mieszkańców Dzielnicy Łacińskie (tu mieści się Sorbona, a nazwa dzielnicy wzięła się od łaciny będącej w przeszłości językiem, którym powszechnie posługiwało się na uniwersytetach), zwanej także 6th Arrondissement,i rozkoszować się widokiem z okna "mojego" mieszkania, tak jakby moje życie toczyło się właśnie tu.
Z powodu wyjątkowości miejsca, w którym się znajdowałam, trudno mi było zasnąć w nocy. W mojej wyobraźni tłoczyli się sąsiedzi, którzy kiedyś zamieszkiwali Rue de Seine: krwawa królowa Margot, pierwsza żona Henryka IV, która w Noc św. Bartłomieja przygotowała hugenotom rzeź naznaczona tak niespotykanym okrucieństwem, że zdumiała tym samego Iwana Groźnego, znana z rozpustnego życia, jakie opisała w wspomnieniach, miała swój XVII wieczny pałac dokładnie w miejscu, w którym mieszkam, choć wejście do rezydencji znajdowało się pod numerem 6-tym; pod numerem 25 mieszkał D' Artagnan, 3- George Sand, 57 – Baudelaire, 60- Jean-Paul Sartre, Juliette Grecko i Simone de Auvoir, a pod 63 – Adam Mickiewicz pisał "Pana Tadeusza"…
Wraz z dzwonem pobliskiego kościoła budziłam się wcześnie rano. Odsłaniałam żaluzje i moim oczom ukazywało się z jednej strony czochrate drzewo przetykane złotem kopuły Instytutu Francji (Institut de France) – francuskiego towarzystwa naukowego - skwer zakochanych, gdzie na ławkach siadywały obejmujące się pary, a z drugiej XVII wieczne kamienice i ginące gdzieś w odległej perspektywie paryskie dachy. Z jednego z nich prowadziła nawet droga do nieba. Nie wierzycie? Popatrzcie:
Radośnie podniecona dniem, który mnie czeka, spacerkiem przyglądając się wystawom galerii na mojej ulicy szłam do miejscowej piekarni – "Paul". Obowiązkowym "Bonjour" witałam miłą dziewczynę sprzedającą bagietki tak dobrze wypieczone, że po gąbczastym, izraelskim pieczywie tarły mi najpierw rozkosznie a potem boleśnie podniebienie; w "fromagerie" (sklepie z serami) ulicę od nas, kupowałam miejscowe, dojrzałe sery o zapachu stu krów na pastwisku i pokaźnego stada kóz i po drodze do domu, na małym targu pomidory, truskawki i maliny, których prawie nigdy nie można kupić w Izraelu, a za którymi przepadam.
Z zakupami dumnie kroczyłam po paryskiej ulicy. Gdybym tak jeszcze coś oprócz "dzień dobry", "dziękuję", "do widzenia" i "Je ne parle pas francais" (nie mówię po francusku) potrafiła powiedzieć po francusku byłabym paryżanką pełną gębą, a tak tylko mogłam robić gębę…
Na obiad i kolację chodziliśmy z mężem do poleconych nam przez Ludwika Lewina, w ukrytych w zaułkach oddalonych od zgiełku turystycznego restauracji, w których, zaledwie o kilka centymetrów od naszego malutkiego stolika, sąsiadowali stali bywalcy mówiący w paryskiej odmianie francuskiego.
Tylko w jednej, sławnej brasserie, "Bouillon Racine", otwartej w 1906 roku, będącej unikalnym przykładem Art Nouveau i złym przykładem sztuki gastronomicznej, co jest nie lada wyczynem jak na Francję i tak cenioną restaurację, wyłapując rozmowy gości mogliśmy się pomylić, co do miejsca, w którym znajdowaliśmy się. Prawie wszyscy, oprócz kelnerów mówili po angielsku z lepszym lub gorszym akcentem. Pomyśleć tylko, że mogliśmy sobie zaoszczędzić czasu na zamówienie z dużym wyprzedzeniem miejsca i do tej restauracji, by ją obejrzeć, wejść tylko na kawę czy kieliszek wina zamiast na kilkudaniowy, najgorszy podczas naszego pobytu obiad, (ale wy już wiecie, więc...)
Za to nie podszywając się fałszywie pod Francuzów dziwnym trafem niemówiących po francusku, dzięki opiniom turystów zamieszczonym w tripadvisor.com spędziliśmy miłe dla naszego podniebienia i duszy chwile w skromniejszych i intymniejszych restauracjach z wyjątkowo smaczną kuchnią, świetną obsługą mówiącą po angielsku i rodzinną atmosferą. Szczególnie polecam: "Le 24" i "Le Relais de l'Isle". W tej ostatniej mieliśmy szczęście doświadczyć wyrafinowanej poezji kuchni w postaci najlepszego, podczas tej podróży, deseru.
Wyobraźcie sobie czekoladowe ciasto o niebiańskim smaku, konsystencji delikatnej jak unoszące się piórko na wietrze, wyglądzie, który otwiera wam usta i toczy ślinkę w takiej obfitości, że nie potraficie już jej więcej przełknąć… Dodajcie do tego puchowatą wspaniałość dziewczęcej śmietany zapylonej gorzkim ziarnem kakao… Sos o pulsującej energią witalności w kolorze cienia czerwieni z zanurzonymi w nim jak egzotycznymi wyspami malinami, wiśniami i truskawkami...
Mimo przysięgi abstynencji cukrowej i wierności wszelkim dietom (macie dyspensę, gdyż prawdziwym grzechem - Dani, masz rację - jest nie spróbowanie tej ambrozji bogów) sięgnijcie powoli (rozkoszować się, bowiem będziecie każdą sekundą) po łyżeczkę i z każdym kęsem zapadniecie się coraz głębiej w szczęśliwą błogość sytości, a wraz z ostatnim okruszkiem, którego żal wam włożyć do ust, doświadczcie euforii zakochanych tym pierwszym, inicjującym razem…
Po takiej uczcie zmuszeni byliśmy nasycić czymś duszę. Idealnie nadawały się do tego rzeźby Rodin'a i wizyta w domu przyjaciela-pisarza, Victora Hugo, znanego z zamiłowania do Orientu i nienawiści do kary śmierci (wiele jego prac jest na wystawie "Zbrodnia i kara" – patrz post: "Zbrodnia i kara, gilotyna i Paryż"), położonego przy najelegantszym i jednym z najpiękniejszych placów Paryża: Place des Vosges. Szkoda, że nie zastaliśmy go w domu. Może dałby się namówić na koncert w kościele de la Madeleine? Wysłuchalibyśmy razem mszy żałobnej - Requiem Mozarta i dedykowali ją Fryderykowi Chopinowi i Adamowi Mickiewiczowi, którzy spoczywali w tym kościele. Na koniec, przed rozejściem się do domów, pocieszylibyśmy się Ave Maria Schuberta a następnego dnia odwiedzilibyśmy najpiękniejszy, jak o nim mówią niektórzy, budynek świata, paryską operę, ale o niej, podziemnym jeziorze i upiorze w niej mieszkający napiszę następnym razem.
Ela Sidi
Wpis pochodzi z blogagojka.blog.onet.pl
0 comments: