Maroko,
Z końcem września do kraju wróciła polska grupa rowerowa United Cyclists, która przez kilkanaście dni zmagała się z marokańską pustynią.
Polacy z United Cyclists podróżują rowerami po najbardziej ekstremalnych zakątkach planety już od kilku lat. Grupa ma na swoim koncie m.in. ekspedycje do Boliwii, Peru, Indii oraz Kirgistanu. W listopadzie podejmie się wjazdu na Everest Base Camp (5 000 m n.p.m.). W poprzednim miesiącu pasjonaci dwóch kółek przemierzyli natomiast nieprzyjazne pustkowia Maroka.
Ostatnia wyprawa United Cyclists – „Kreidler Deep Desert Expedition” – rozpoczęła się 11 września, a zakończyła z końcem tego miesiąca. Trasa objęła m.in. góry Atlasu i Antyatlasu, dolinę Dades oraz wydmy Chiggaga.
Sahara nieujarzmiona
Zawsze uwielbiałem rzeczy, których nie można okiełznać. Jaka przyjemność bowiem jest ze zwierzyny upolowanej? Znam myśliwych, którzy nie jedzą upolowanych przez siebie zwierząt, tak samo jak znam grzybiarzy, którzy nie lubią jeść zebranych przez siebie grzybów. Najważniejsza jest walka, potyczka, która prowadzi do zwycięstwa lub może do niego prowadzić, ale oczywiście z solidnym procentem szans na niepowodzenie. To świadomość niepowodzenia i zagrożenia daje nam, różnorakim poszukiwaczom przygód, energię do działania. Zagrożenie i niebezpieczeństwo to nasz stos atomowy, który podgrzewa wielki kocioł z pomysłami na to, jak by się w jeszcze większe maliny wpakować. Kwestia wygramolenia się z nich nie jest już tak istotna.
Sahara od samego początku była dla mnie miłością ogromną, zakochałem się w niej, a ona testowała moje uczucie, coraz bardziej i bardziej dając mi popalić, raz smażąc mnie na grillu swoich nieskończonych hamad i mrożąc lodowatymi nocami pod najbardziej wygwieżdżonym niebem, jakie znam. Po latach oddawania się pustynnym rozpustom wydawało mi się, że już wszystko wiem i na pustyni nie może mnie spotkać nic nowego. Po naszej poprzedniej zimowej wyprawie pomyślałem, że nasz związek stabilizuje się... W jakim byłem błędzie, dowiedziałem się podczas ostatniej ekspedycji do Maroka.
Przejeżdżając przez góry Atlasu Wysokiego, modliłem się ze wszystkich możliwych sił do wszystkich lokalnych bożków i dżinów pogodowych, aby mojej ekipy nie roztopiły ani nie spaliły na wiór saharyjskie upały i gorące wiatry nadchodzące z algierskiej strony. Wiedziałem dobrze, iż termin wybrany na wyprawę był ryzykowny. Sahara we wrześniu może być umiarkowanie gorąca, ale sucha, co daje nam piękne wygwieżdżone nocne niebo i niskie temperatury nad ranem. Zdarza się jednak też tak, że pustynia wygląda trochę jak rozkapryszona nastolatka – pogoda jest w kratkę i zdarzają się takie dni, że modlisz się o teleportację do Władywostoku lub w inne chłodniejsze miejsce. Dochodziły mnie informacje o upałach absolutnych i porywistych gorących wiatrach zza algierskiej granicy, z której – jak powiada mój przyjaciel Mahomed – przyjść mogą tylko upały lub przemytnicy paliwa i papierosów.
Pustynne potoki
Zjeżdżając z gór w kierunku wydm Merzougi, zaklinałem wszystko, by przestało wiać i temperatura nieco zelżała. Jaka radość w moim sercu zagościła – opisać tego nie mogę, gdy budząc się w Merzoudze, na wyświetlaczu swojego Garmina zobaczyłem 22 stopnie Celsjusza. Chwilę potem zerknąłem na barometr i nie mogłem wręcz uwierzyć, popatrzyłem w niebo i byłem pewien, że będzie deszcz… Nadchodzą opady nad najsuchsze rejony naszej planety. – Ufff – powiedziałem do siebie – lepsze to niż 45 stopni. I chodziło mi tutaj przede wszystkim o moją ekipę saharyjskich śmiałków, którzy mimo iż serca na przygodę pootwierane mieli na oścież, to wysoka temperatura skłonna była wszystkie je pozamykać. W drodze do naszej pierwszej pełnopustynnej oazy z prawdziwego zdarzenia dotarło do mnie, że na pustyni leje co najmniej od 48 godzin! Rzeki okresowe, tzw. ouedy (ułedy), w których nigdy wcześniej nie widziałem wody, wyglądały jak małopolskie rzeczki ochoczo przemierzające zielone łąki i lasy. Do tego wszystkiego ze stalowosinego nieba raz na jakiś czas popadywał deszczyk – najpierw drobny, później większy, aby pod koniec dnia zamienić się w klasyczną ulewę, doskonale znaną z naszych szerokości geograficznych.
Widziałem już na pustyni rzeczy podobne, gdy któregoś ranka otwarłem oczy po nocy spędzonej w dziwacznej izbie saharyjskiego domu w Hi Ouzina. Innej pogody, niż lampy i ognia z nieba, nie spodziewałem się. Rzeczywistość wyglądała jednak inaczej. To, co zobaczyłem, wyglądając z chałupki na świat, bardziej przypominało Suwałki lub Kielce albo Pcim Dolny. – Gdzie moja ciepła i przyjemna Sahara? – pomyślałem. Niebo po horyzont było zaciągnięte stalowymi chmurami, bardzo nisko zawieszonymi nad kamienistą hamadą. Do tego padało niemiłosiernie. Wszystkie okoliczne rzeki okresowe pełne były wody. Mimo kilkugodzinnego spaceru bez rowerów ani mnie, ani koledze Tomkowi nie udało się odnaleźć miejsca, aby przejść przez pierwszy oued… malutki nic nieznaczący oued Ziz. Rzeczka igraszka… Normalnie można było go przeskoczyć, jednak nie teraz. Saharyjskie pyły i piachy zmieszane z wodą lub po prostu nią polane to nierzadko pułapki totalne, śliskie, grząskie i nieprzewidywalne.
W błocie
Oued był głęboki po szyję, ciężko było bez sprzętu i rowerów. Strach pomyśleć, co będzie w następnym ouedzie, którego martwe i wysuszone koryto widziałem tyle razy. Raz delikatne błoto spowodowało, że przeprawa zajęła nam prawie cały dzień. Broniłem się przed tą myślą, jednak nauczony przeżyciami z Kirgistanu – nie próbowałem się pchać na siłę do przodu. Wiedziałem, że jeżeli zostaniemy dłużej na pustyni, a opady, których intensywność wprowadzała nomadów w nie lada zdziwienie, nie ustaną, to możemy mieć poważne problemy. Decyzja o odwrocie i wycofaniu się z natarcia na oazę Hi Ramrija podjęta została w ostatnim momencie. Kilka godzin później moglibyśmy mieć problem z opuszczeniem zalewanych terenów. W błocie po szyję i z totalnie ugnojonymi rowerami doczołgaliśmy się do Taouz, skąd popedałowaliśmy w stronę Zagory, która przywitała nas nieprawdopodobnym wiatrem i kosmiczną nawałnicą wywracającą na ulicach ludzi, rowery i motory.
Autorem relacji jest Jacek Lisiecki, założyciel grupy United Cyclists.
Sahara jak kobieta…
Sahara jest jak prawdziwa kobieta – nie ma możliwości, aby ją zrozumieć i przewidzieć jej zmienne nastroje. Jest tak samo jak kobieta – w całej swojej tajemniczości, zagadkowości i nieprzewidywalności – absolutnie fascynująca – relacjonuje założyciel grupy, Jacek Lisiecki.Z końcem września do kraju wróciła polska grupa rowerowa United Cyclists, która przez kilkanaście dni zmagała się z marokańską pustynią.
Polacy z United Cyclists podróżują rowerami po najbardziej ekstremalnych zakątkach planety już od kilku lat. Grupa ma na swoim koncie m.in. ekspedycje do Boliwii, Peru, Indii oraz Kirgistanu. W listopadzie podejmie się wjazdu na Everest Base Camp (5 000 m n.p.m.). W poprzednim miesiącu pasjonaci dwóch kółek przemierzyli natomiast nieprzyjazne pustkowia Maroka.
Ostatnia wyprawa United Cyclists – „Kreidler Deep Desert Expedition” – rozpoczęła się 11 września, a zakończyła z końcem tego miesiąca. Trasa objęła m.in. góry Atlasu i Antyatlasu, dolinę Dades oraz wydmy Chiggaga.
Sahara nieujarzmiona
Zawsze uwielbiałem rzeczy, których nie można okiełznać. Jaka przyjemność bowiem jest ze zwierzyny upolowanej? Znam myśliwych, którzy nie jedzą upolowanych przez siebie zwierząt, tak samo jak znam grzybiarzy, którzy nie lubią jeść zebranych przez siebie grzybów. Najważniejsza jest walka, potyczka, która prowadzi do zwycięstwa lub może do niego prowadzić, ale oczywiście z solidnym procentem szans na niepowodzenie. To świadomość niepowodzenia i zagrożenia daje nam, różnorakim poszukiwaczom przygód, energię do działania. Zagrożenie i niebezpieczeństwo to nasz stos atomowy, który podgrzewa wielki kocioł z pomysłami na to, jak by się w jeszcze większe maliny wpakować. Kwestia wygramolenia się z nich nie jest już tak istotna.
Sahara od samego początku była dla mnie miłością ogromną, zakochałem się w niej, a ona testowała moje uczucie, coraz bardziej i bardziej dając mi popalić, raz smażąc mnie na grillu swoich nieskończonych hamad i mrożąc lodowatymi nocami pod najbardziej wygwieżdżonym niebem, jakie znam. Po latach oddawania się pustynnym rozpustom wydawało mi się, że już wszystko wiem i na pustyni nie może mnie spotkać nic nowego. Po naszej poprzedniej zimowej wyprawie pomyślałem, że nasz związek stabilizuje się... W jakim byłem błędzie, dowiedziałem się podczas ostatniej ekspedycji do Maroka.
Przejeżdżając przez góry Atlasu Wysokiego, modliłem się ze wszystkich możliwych sił do wszystkich lokalnych bożków i dżinów pogodowych, aby mojej ekipy nie roztopiły ani nie spaliły na wiór saharyjskie upały i gorące wiatry nadchodzące z algierskiej strony. Wiedziałem dobrze, iż termin wybrany na wyprawę był ryzykowny. Sahara we wrześniu może być umiarkowanie gorąca, ale sucha, co daje nam piękne wygwieżdżone nocne niebo i niskie temperatury nad ranem. Zdarza się jednak też tak, że pustynia wygląda trochę jak rozkapryszona nastolatka – pogoda jest w kratkę i zdarzają się takie dni, że modlisz się o teleportację do Władywostoku lub w inne chłodniejsze miejsce. Dochodziły mnie informacje o upałach absolutnych i porywistych gorących wiatrach zza algierskiej granicy, z której – jak powiada mój przyjaciel Mahomed – przyjść mogą tylko upały lub przemytnicy paliwa i papierosów.
Pustynne potoki
Zjeżdżając z gór w kierunku wydm Merzougi, zaklinałem wszystko, by przestało wiać i temperatura nieco zelżała. Jaka radość w moim sercu zagościła – opisać tego nie mogę, gdy budząc się w Merzoudze, na wyświetlaczu swojego Garmina zobaczyłem 22 stopnie Celsjusza. Chwilę potem zerknąłem na barometr i nie mogłem wręcz uwierzyć, popatrzyłem w niebo i byłem pewien, że będzie deszcz… Nadchodzą opady nad najsuchsze rejony naszej planety. – Ufff – powiedziałem do siebie – lepsze to niż 45 stopni. I chodziło mi tutaj przede wszystkim o moją ekipę saharyjskich śmiałków, którzy mimo iż serca na przygodę pootwierane mieli na oścież, to wysoka temperatura skłonna była wszystkie je pozamykać. W drodze do naszej pierwszej pełnopustynnej oazy z prawdziwego zdarzenia dotarło do mnie, że na pustyni leje co najmniej od 48 godzin! Rzeki okresowe, tzw. ouedy (ułedy), w których nigdy wcześniej nie widziałem wody, wyglądały jak małopolskie rzeczki ochoczo przemierzające zielone łąki i lasy. Do tego wszystkiego ze stalowosinego nieba raz na jakiś czas popadywał deszczyk – najpierw drobny, później większy, aby pod koniec dnia zamienić się w klasyczną ulewę, doskonale znaną z naszych szerokości geograficznych.
Widziałem już na pustyni rzeczy podobne, gdy któregoś ranka otwarłem oczy po nocy spędzonej w dziwacznej izbie saharyjskiego domu w Hi Ouzina. Innej pogody, niż lampy i ognia z nieba, nie spodziewałem się. Rzeczywistość wyglądała jednak inaczej. To, co zobaczyłem, wyglądając z chałupki na świat, bardziej przypominało Suwałki lub Kielce albo Pcim Dolny. – Gdzie moja ciepła i przyjemna Sahara? – pomyślałem. Niebo po horyzont było zaciągnięte stalowymi chmurami, bardzo nisko zawieszonymi nad kamienistą hamadą. Do tego padało niemiłosiernie. Wszystkie okoliczne rzeki okresowe pełne były wody. Mimo kilkugodzinnego spaceru bez rowerów ani mnie, ani koledze Tomkowi nie udało się odnaleźć miejsca, aby przejść przez pierwszy oued… malutki nic nieznaczący oued Ziz. Rzeczka igraszka… Normalnie można było go przeskoczyć, jednak nie teraz. Saharyjskie pyły i piachy zmieszane z wodą lub po prostu nią polane to nierzadko pułapki totalne, śliskie, grząskie i nieprzewidywalne.
W błocie
Oued był głęboki po szyję, ciężko było bez sprzętu i rowerów. Strach pomyśleć, co będzie w następnym ouedzie, którego martwe i wysuszone koryto widziałem tyle razy. Raz delikatne błoto spowodowało, że przeprawa zajęła nam prawie cały dzień. Broniłem się przed tą myślą, jednak nauczony przeżyciami z Kirgistanu – nie próbowałem się pchać na siłę do przodu. Wiedziałem, że jeżeli zostaniemy dłużej na pustyni, a opady, których intensywność wprowadzała nomadów w nie lada zdziwienie, nie ustaną, to możemy mieć poważne problemy. Decyzja o odwrocie i wycofaniu się z natarcia na oazę Hi Ramrija podjęta została w ostatnim momencie. Kilka godzin później moglibyśmy mieć problem z opuszczeniem zalewanych terenów. W błocie po szyję i z totalnie ugnojonymi rowerami doczołgaliśmy się do Taouz, skąd popedałowaliśmy w stronę Zagory, która przywitała nas nieprawdopodobnym wiatrem i kosmiczną nawałnicą wywracającą na ulicach ludzi, rowery i motory.
Autorem relacji jest Jacek Lisiecki, założyciel grupy United Cyclists.
0 comments: