Album,
Miles Davis. Ilustrowana biografia
Piękno dokonań największego jazzmana w historii doczekało się pięknej oprawy. Nakładem wydawnictwa Buchmann ukazała się monumentalna pozycja, którą w domu powinien mieć nie tylko każdy fan jazzu, ale muzyki w ogóle.
W czasach, w których żyjemy, gdzie muzyki słucha się głównie w streamingu w telefonie, coś takiego jak „Miles Davis. Ilustrowana biografia” to klucz do innego świata. Świata, w którym okładka płyty to nie drobny element na małym ekranie, ostrzegający jedynie, by nie pomylić nagrań. Świata, w którym okładka płyty to dzieło sztuki. Dosłownie! W przypadku Milesa Davisa to nie jest egzaltowane hasło. Wystarczy spojrzeć na obwoluty „Bitches Brew”, „Tutu”, „Live-Evil” czy „On The Corner”. Znam takich, którzy jeszcze powiększali winylowe okładki płyt Davisa i wieszali na ścianach, by zachwycić przychodzących do nich w odwiedziny gości.
fot. travelerdeluxe |
Dla tych zdjęć warto sięgnąć po pozycję Buchmanna. Ale nie tylko okładki
albumów robią wrażenie. Kwintesencją tej książki są zdjęcia z epoki,
których próżno szukać nawet w internecie. Fotki młodego Milesa z lat 40.
czy 50. to naprawdę gratka. Do tego obrazki z amerykańskich miast, w
których rozgrywała się historia światowego jazzu. Nie sposób oderwać
oczu od 52. Ulicy w Nowym Jorku, z zaparkowanymi autami przy
najsłynniejszych jazzowych klubach, których już… niestety nie ma. A dla
wszelkiej maści maniaków archiwów nieocenionym prezentem są w tej
książce skany i reprodukcje biletów na koncerty oraz plakatów z występów
Milesa (tak solowych, jak i w czasie festiwalowych spędów).
fot. travelerdeluxe |
Oczywiście „Ilustrowana biografia” to nie same zdjęcia, choć po tytule
spodziewałem się właśnie bardziej obrazków niż tekstu. W końcu spore
gabaryty tej ponad 200-stronnicowej cegły na to wskazywały (tak, na
prezent dla przyjaciela nadaje się jak najbardziej!). Zafascynowany
słynną autobiografią Davisa z 1989 roku (którą przyznam, przeczytałem
już… pięć razy) myślałem, że niewiele do czytania zostanie mi w tej
publikacji. A jednak pomyliłem się. Rzecz jasna sporo tu niemal
encyklopedycznych akapitów, bez których – nie oszukujmy się – nie da się
napisać biograficznej książki. Ale jest tu też sporo smaczków, które
robią dodawane co kilka stron eseje, a to dziennikarzy muzycznych, a to
słynnych muzyków, którzy grali z Milesem. Mamy tu więc wspomnienia i
refleksje takich sław, jak Ron Carter, Herbie Hancock, Lenny White,
Dave Liebmann czy Clark Terry. Czyta się to naprawdę z wypiekami na
twarzy.
Jeszcze w jednej kwestii „Ilustrowana biografia” jest cenną pozycją
nawet dla tych, którzy – jak ja – zaczytywali się w opowieści Milesa
Davisa spisanej jego własnymi słowami. Otóż autobiografia Mistrza to
niestety głównie „obyczajówka”, gdzie nie ma zbyt wiele miejsca na
bardziej obszerne opisanie klimatów towarzyszących powstawaniu
największych dzieł, jak choćby „Kind of Blue” i „Bitches Brew”. Tu
znalazło się na to miejsce. Podobnie jest z krytycznym podejściem do
dyskografii Davisa. W autobiografii – co logiczne – rozpływa się on nad
każdym krążkiem. Tu gdy jest mowa o słabszych nagraniach to nikt tego
nie ukrywa, że faktycznie są słabsze. W końcu Miles Davis, choć był
bogiem jazzu, był też przede wszystkim człowiekiem.
Waldemar Ulanowski
0 comments: